Urny wyborcze nie są dla kobiet, do których należy inna sfera życia, niesamowicie ważna i odpowiedzialna. Kobieta jest mianowaną przez Boga strażniczką ogniska domowego. Powinna uświadomić sobie w pełni, że jej rola żony i matki, rodzinnego anioła, jest najświętszym, najbardziej czcigodnym zaszczytem, jakiego mogą dostąpić śmiertelnicy i powinna się wyzbyć jakichkolwiek wyższych aspiracji, nie ma bowiem nic równie wzniosłego, co mogłaby osiągnąć osoba śmiertelna.
Pewnego dnia w Stanach Zjednoczonych Ameryki, prezydent wraz z rządem wydaje zarządzenie, które sprowadza kobiety do roli tła. Każda z nich nosi na nadgarstku bransoletkę liczącą wszelkie wypowiadane słowa, a w całym państwie zostają zamontowane kamery sprawdzające, czy nie korzystają z innych form komunikacji. Prezydent USA nakłada na nie dzienny limit stu słów, zakazuje podróży, zwalnia z zajmowanych stanowisk, nie pozwala na korzystanie z kultury, ale i nie daje perspektyw na zdobycie wykształcenia.
Kobiety są sprowadzone do roli współczesnych niewolnic - nie mogą o sobie decydować, ponieważ to mężczyzna jest głową nie tylko rodziny, ale też i samej żony. Ona ma zajmować się domem - utrzymywać porządek, dbać o ogród, wychowywać dzieci, gotować i oddawać się wszelkim domowym zajęciom. Chociaż jest jeden wyjątek - kobieta może zadecydować jakiego koloru ma być bransoletka z licznikiem - bransoletka, która po przekroczeniu limitu, razi prądem.
A co takiego zamierzają zrobić? Poddać nas przymusowej laryngektomii? Wyciąć nam języki? Zastanów się. Sam jesteś naukowcem. Nikt nie może zamknąć ust połowie populacji, nawet ten skurwiel, dla którego pracujesz.
Jean to kobieta, której przyszło żyć w takich realiach. Dotychczas odnosiła sukcesy na zawodowym obszarze, mając tytuł doktora neurolingwistyki. Teraz wolno jej się zajmować wyłącznie czwórką dzieci i domem. Skupiona na limicie wypowiadanych słów, który dotyczy nie tylko jej, ale także kilkuletniej córki, pozbywa się nadmiaru ozdobników ze swojego języka, ogranicza komunikację werbalną do najpotrzebniejszych komunikatów i warunkuje córkę, żeby jak najmniej mówiła. Nie wdaje się w rozmowy, nie pyta dzieci jak było w szkole. I zastanawia się, kiedy tak naprawdę odebrano jej i milionom kobiet wolność.
Wierzę, że mężczyzna został stworzony na podobieństwo i chwałę Boga, a kobieta jest ozdobą mężczyzny, albowiem to nie mężczyzna powstał z kobiety, ale kobieta powstała z niego.
Autorka w niespieszny sposób wprowadza nas w życie rodziny McClellan i w zmiany w Ameryce. Towarzyszymy Jean, jej mężowi i dzieciom w codziennych, prozaicznych wydarzeniach - podczas obiadu i kolacji, podczas wspólnego oglądania telewizji, czy spotkań z sąsiadami. Z rozmów, które przeprowadzają męscy przedstawiciele McClellanów, dowiadujemy się, co aktualnie dzieje się w szkolnictwie, jakie działania podejmuje rząd. Od samych kobiet z rozmów nie dowiadujemy się praktycznie niczego. Jedyne, na co Jean może sobie pozwolić, to retrospekcje i wewnętrzne dialogi, które nie podwyższają dziennego zużycia słów. Jej aktualne życie to wieczne wybieranie mniejszego zła - uczenie córki, żeby używała jak najmniej słów, co wpływa niekorzystnie na jej rozwój, ale jednocześnie daje szanse na to, że nie będzie przekraczała stu słów, za co grozi rażenie prądem. Patrzenie, jak synowie skłaniają się ku nowej ideologii i niemożność wytłumaczenia im, co to w praktyce oznacza - słowa mogą przydać się w innych sytuacjach. W tym świecie represjonowane są nie tylko kobiety, ale wszystkie osoby homoseksualne, które poddawane zostają terapii, mającej na celu wyleczenie ich z wydumanych preferencji, ale i osoby, które żyją w niezgodzie z państwowo-religijną ideologią.
Czego teraz się uczą nasze dziewczynki? Trochę dodawania i odejmowania, odczytywania godzin z tarczy zegara, rozmieniania pieniędzy. Rachunków, oczywiście. Przede wszystkim muszą umieć liczyć. Do stu.
I to w tym świecie wydarza się wypadek, który może odwrócić dotychczasowy porządek. Jean jako doktor McClellan ma możliwość podjęcia pracy na nowo i pozbycia się licznika ze swojego nadgarstka - zostaje poproszona o pracę dla rządu. Upatruje w tym szansę nie tylko dla siebie, ale i dla swojej rodziny. Nie przypuszcza jednak, że nic nie będzie takie, jak dawniej, a praca dla rządu będzie stanowiła zagrożenie nie tylko dla niej, ale i dla całego społeczeństwa.
Vox to opowieść, która potrafi poruszyć wyobraźnię, jednocześnie wzbudzając niepokój. Zatrważa, gdy pomyśli się o niemożności mówienia jako samego wypowiadania słów, ale także jako metafory walki o siebie i swoje prawa. Przejmuje strachem, kiedy czytelnik zdaje sobie sprawę z rzeczywistości, która jest wykreowana przez Dalcher - dziewczynki nie uczą się w szkole niczego poza podstawami matematycznymi (liczenie do stu), robótek ręcznych i rywalizują między sobą o miano najmniej mówiącej. Młodzi chłopcy i mężczyźni są indoktrynowani religijnie, a dorosłe kobiety są podporządkowywane do roli opiekunek ogniska domowego.
Seks przedmałżeński i pozamałżeński został oficjalnie uznany za przestępstwo.
Wydawać by się mogło, że to wszystko jest odległą wizją, jednak co chwila dochodzą współczesne i jak najbardziej realne głosy o zmianach w nauczaniu, które mogą wykluczyć podstawy ewolucjonizmu, pogardliwe traktowanie kobiet przez wysokich urzędników państwowych, w tym głowy państwa, czy też próby indokrynacji religijnych.
Książka Dalcher to nie tylko dystopijna wizja Stanów Zjednoczonych. To także trzymający w napięciu thriller z pogranicza nauki i polityki. Zdecydowanie polecam, chociaż zakończenie nie należy do najlepszych - zbyt wiele dzieje się w zbyt szynkim tempie i niestety, fabularnie zaczyna się rozmywać. Takie trochę deus ex machina.
Ocena:
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu MUZA.
mo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz